czwartek, 13 września 2012

Przebudzenie

Wyjechałem z tunelu przy Dworcu Zachodnim i skierowałem się w stronę Pruszkowa. Tak jak robiłem to tysiące razy wcześniej, nie podejrzewałem, że ten jeden jedyny raz odmieni moje życie. Minąłem właśnie CH.Reduta, wjeżdżam na wiadukt i nagle nie wiedząc skąd, zdałem sobie sprawę, że bez sensu gadam do siebie. W tej jednej jedynej w swoim rodzaju chwili, zadałem sobie pytanie "Skoro ja nie gadam, to kto gada?". Tego dnia nie wiedziałem co to oznaczało. Przez wiele kolejnych miesięcy bardzo mi przeszkadzało to nieustanne mówienie. Nie miałem pojęcia jak się tego pozbyć. Po co mi to gadanie kiedy robię herbatę, jem, myję zęby, jadę samochodem. Nie jest mi ono do niczego potrzebne. I gadam, i gadam, i gadam. Kiedy zasypiam znów bredzę. Ciągła paplanina, baz jakiegoś większego sensu. I lecą historie, a to co będę robił następnego dnia, a to za chwilę znów z kimś załatwiam jakieś sprawy, a to dziecko jutro wiozę już do szkoły. Non stop gadanie. Kompletnie mnie to zaskoczyło, nie miałem "zielonego pojęcia" jak sobie z tym poradzić. Już wcześniej słyszałem o dialogach wewnętrznych, jednak to było zupełnie coś innego. Coś na czym nie mogłem zapanować. Dialog wewnętrzny to coś co sam świadomie wytworzyłeś, a tu nic takiego, pojawiało się samoczynnie bez jakiegokolwiek wysiłku, a sprawiało tyle problemu, bo nie mogłem tym kierować. Życie otwiera przed Tobą zawsze nowe drzwi kiedy jesteś na to gotowy. To gadanie zawładnęło mną na wiele miesięcy, aż pewnego dnia spotkałem kogoś kto wskazał kierunek, który pozwolił mi zapanować nad tym wszystkim co działo się w moim wnętrzu. A z każdym kolejnym dniem działo się coraz więcej. Mianowicie zacząłem identyfikować obrazy, które jak wewnętrzna paplanina zaczęły napływać i kierować mną. Krzychu pokazał mi jak wyciszyć umysł. Na początku to była niesamowita katorga. Kiedy siadałem do medytacji już po chwili  byłem tak zmęczony, że musiałem przerwać siedzenie, bo nie byłem w stanie siedzieć z wyprostowanym kręgosłupem. Jednak praktyka zaczęła sprawiać, że z każdą kolejną próbą  stawałem się coraz bardziej wyciszony. Zacząłem panować nad obrazami i wewnętrznym gadaniem. Coś działo się takiego co sprawiało, że  nie wchodziłem już w opowieści, historie, które rodziły się w głowie. To wszystko trwało około dwóch lat, ciągłej pracy nad sobą. Jednak nie do końca wszystko pojmowałem. Już z łatwością mogłem medytować, a nawet pozostawać w stanie medytacji bez znanego wszystkim siadzie "kwiat lotosu" choć w moim wykonaniu jest to niewykonalne i dziś wiem, ze niepotrzebne. Mogłem trwać w ciszy umysłu, jednak dalej nie dawało mi spokoju kto nad tym wszystkim zapanował. Ja i tylko ja ale, które Ja. Aż pewnego dnia olśniło mnie, że Ja nie istnieje, nie może. Mi samemu jest trudno ubrać to słowami, bo w pewnym momencie zaczytując się w  mistykach  narobiłem sobie wyobrażeń, jak powinno wyglądać oświecenie, że będę widział energie, aury wszystkiego, będę widział jak "oddychają kamienie", jak będę widział anioły i jak będę komunikował się z wyższymi wymiarami. Nic takiego nie nastąpiło. Nastąpiło natomiast zupełnie coś nieoczekiwanego. Kiedy Świadomość przepływa przez mnie, robi to bez przerwy,  wszystko się wydarza bez najmniejszego oporu, w absolutnej harmonii wszystkiego. Natomiast kiedy umysł przejmie władzę, choć nie może, rodzi się "dół" frustracja, stres. Jednak nawet gdy to się dzieje, jesteś wdzięczny, że możesz tego doświadczyć, bo tylko w taki sposób możesz poczuć fałsz kreacji i panowania umysłu. Mi bez JA udaje się dziać się, stawać, trwać bez walki, płynąć z nurtem rzeki.
Od pamiętnego wyjazdu z tunelu minęło pięć lat, dziś jest czas,  a w moim  wnętrzu jest trochę więcej porządku i harmonii, jednak nawet kiedy to piszę porzucam tą myśl, bo umysł jest na tyle wspaniały, że uwielbia przyssać się do idei i trzymać się jej kurczowo.
Tak jak wiele razy pisałem, nie wierz mi w żadne słowo, które tu zostało napisane, bo już za chwilę ono może okazać się nieprawdą, bo inne drzwi się otworzą i prawda tej chwili okaże się tylko wspomnieniem.
Leszek

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Myśl

Kiedy tak siedzę i zastanawiam się czy choć na chwilę wrócić do publikowania moich myśli, ogarnia mnie radość. Tak naprawdę nie wiem o czym pisać. Nie wiem, czy interesuje mnie koszykówka, czy jest to tylko chwila, która już minęła i jest tylko zapisem na moim twardym dysku. Nie mam ochoty komentować jakichkolwiek wydarzeń ze świata sportu, nie kręci mnie emocjonowanie się. Ostatni pokazywany mecz kadry, niestety ten przegrany, poświęciłem na pogadankę ze swoim sąsiadem. Mnie już kosz jako rywalizacja przestał interesować. Teraz zdecydowanie bardziej kręci mnie stworzenie programu, który pozwoli młodym ludziom wyrażać się przez koszykówkę. Pokonywać swoje lęki, iść w kierunku wielopoziomowego rozwoju, aniżeli walki. Nawet w tej chwili jak to wszystko piszę zaczynam to kwestionować, ponieważ wszystko jest myślą, która chce by została uwieczniona na białej kartce dziś Ekranu komputera i aby została zmaterializowana i poczuła się ważna. Jejku ile tego wszystkiego nagromadziło mi się w czaszce przez te wszystkie lata świetlne. Nie sądziłem, ze małe wydarzenie sprzed prawie dekady sprawi, że dziś Leszek Karwowski jakiego wszyscy znają nie istnieje. Istnieje tylko w ich głowach obraz człowieka, którego ktoś kiedyś nazwał LK a on przez lata uwierzytelniał ten wizerunek. Śmieszne jest to, ze kompletnie to o czym piszę jest od razu kwestionowane przeze mnie samego. Popsuło mi się w główce, a może się uleczyło.Kurcze nie mam pojęcia, żartuje. Oczywiście warto było popsuć głowę i w tej chwili płynąć z nurtem rzeki. Kiedy 3 tygodnie temu Karol zapytał mnie czemu nie piszę, nie znalazłem sensownej odpowiedzi. Nie piszę,bo mi się nie chce, bo , bo, bo itd. Ileż mogłem wymyślić wymówek, jak to robiłem setki tysięcy razy, w różnych sytuacjach.. Nawet w tej chwili nie przychodzi mi żadna myśl, oprócz tej jak zadowolić czytelnika.Oj próżny jesteś człowieku szukający poklasku. Chcesz by wszyscy gratulowali Ci wspaniałego tekstu. Niech przepływa przez Ciebie jak płyniesz z Życiem. Niech wyraża to co chcesz w danej chwili powiedzieć,nie im czytelnikom, tylko sobie. Oni już nie istnieją. Istnieje tylko myśl, która to tworzy zacznij pisać o tym jak to wszystko się zaczęło, jak z wiary w twardy materialny świat stałeś się tylko myślą wyrażaną przez świadomość jakiej nigdy nie znałeś choć zawsze była tobą. Już czas byś przestał wyglądać, już czas który nie istnieje przestał tobą rządzić. Znów pojawiają się myśli by poprawiać tekst i te wszystkie błędy, które pojawiają się w pisowni. Ta wszechogarniająca doskonałość. Pędzenie do niej przez te wszystkie lata. Doskonałość nie istnieje, nie można być doskonałym skoro nim się jest. Jakież to wszystko dziś jest proste. czy zawsze takie było. O nie zawsze był stres, że nie spełnię czyichś oczekiwań, że nie sprostam jakiemuś zadaniu, że jestem niewystarczająco dobry etc. A dziś jestem doskonały taki jaki jestem tylko takim istnieję. WOW myśl istnieje. Wiara w to, że JA jestem i przez moja JA się wyrażam jest dziś hipotezą funkcjonowania. Jejku jak się zacinam, aby coś napisać, aby jakaś myśl się zmaterializowała. Niektórzy twierdzą,że mają pustkę w głowie. I wiem już co to znaczy. Czekam po prostu na myśl, która chce przejść do historii  w postaci materialnego kruszcu liter na ekranie komputera. Czy ktoś mi kiedyś powiedział, że będę radował się z byle powodu i bez powodu i doświadczał takiej radości, że łzy napływają  same do oczu.Nie uwierzyłbym w takie cuda. Teraz sam ( ups znów Ego) się włącza. Już zostało wszystko przywrócone do porządku. Kolejne myśli napływają o tym, że chcą być uwiecznione. Niestety nie tym razem. Teraz idę nakarmić ciało i ruszam w świat. HEHE nawet nie wiem co to znaczy.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Gen współpracy

Niejako Pan Łukasz Cegliński z Gazety.pl wywołał temat, który już jakiś czas temu chodzi mi po głowie. W artykule zamieszczonym na sport.pl, możesz przeczytać tutaj, a tyczy się upadku koszykówki w Warszawie. Chciałbym na ten temat spojrzeć od strony przyczynowej. Skutki są jakie sami widzimy, upadająca koszykówka w Warszawie. To wiedzą wszyscy.  Z mojego doświadczenia terapeutycznego wiem, że jak  znajdzie się przyczyny i je się wyleczy to skutki będą zdecydowanie lepsze. Często, a nawet można powiedzieć zawsze przyczyny znajdują się w nas samych, czyli w naszych głowach. Medycyna chińska patrzy na organizm człowieka holistycznie, wszystkie narządy są ze sobą powiązane i jak leczymy to całościowo psyche i physis . Medycyna zachodnia zwana konwencjonalną, zakłada mechaniczne podejście do tematu i wyleczenie jednego organu powoduje uleczenie organizmu. Jednak takie podejście jest zwrócone tylko ku ciału. Coraz większą uwagę nawet w medycynie zachodniej zwraca się uwagę na psychikę, tu chociażby słynny efekt placebo. Jak to się ma do sytuacji koszykówki w Warszawie? Badając głębsze struktury, można odnieść wrażenie, że w Warszawie, ktoś w magiczny sposób pozbawia ludzi genu współpracy. Każdy bez wyjątku ciągnie w swoją stronę, każdy chce coś ugrać dla siebie. Każdy rozgrywa swój mecz według swoich reguł. Dziwi mnie fakt, że zarządzając jakimkolwiek sportem zespołowym można coś ugrać w pojedynkę. To na logikę wiejskiego chłopa, a za takiego się uważam, nie ma szans się udać. Ktoś kto tego nie rozumie, niech zajmie się sprzedażą bezpośrednią i tam osiąga cele, w pojedynkę. Zespoły wygrywają wtedy, gdy grają razem, łączy ich wspólna chęć osiągnięcia sukcesu. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której każdy z zawodników gra pod siebie.
. Zastanawiam się co motywuje ludzi do takich zachowań. Rozumiem wyścig szczurów, pęd do zrobienia kariery, stawianie sobie coraz wyżej poprzeczki, chęci udowodnienia, że mogę więcej, lepiej. Jednak za fasadą tego wszystkiego jest coraz więcej strachu, że wypadnę z obiegu, ze nie uda mi się to czy tamto, stracę swój status społeczny, nie będę nosił markowych gratów. W myśl powiedzenia "jak Cię widzą, tak Cię piszą" musisz osiągać coraz więcej, a wycięty gen współpracy powoduje, że wszyscy są wrogami, chcą  ograbić, okraść, wyautować, więc dopuszczamy do siebie zwierzęce instynkty tak jakbyśmy walczyli o przetrwanie i trzeba było zabić przeciwnika. Niestety kiedy stajemy w obliczu jakiejś tragedii, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie to ile masz, to co masz, czy jesteś ważnym politykiem, prezesem dyrektorem Koniec końców i tak, jak mawia mój przyjaciel "trumien z kieszeniami nie robią", nie ma co opływać w zbytki, niech ułatwiają życie, ale niech walka o nie nie doprowadza do zezwierzęcenia. Niestety to co się dzieje w Warszawie to taka dżungla, gdzie rządzi prawo siły. Tu nie ma miejsca na miernoty, tu liczy się powierzchowność, blichtr i dobra zabawa. Gen współpracy tracą wszyscy, którzy wjeżdżają w miasto. Ciągła walka na drodze, o miejsce w tramwaju, w kolejce po bilet, na poczcie, czy w urzędzie. Może zobaczyć to wszystko ten, który zdecydowanie zwolnił. Mnie się to akurat przytrafiło. Jeżeli taka walka trwa na dole na zwykłej ulicy, to co dzieje się u szczytu. W Biblii napisane jest "Jako na górze tako na dole". 
Zastanawiające jest, że biznes na zachodzie wszelkie wzorce funkcjonowania pobierał ze sportu,takie jak stawianie sobie celów, jak praca w grupie, jak pokonywanie swoich słabości.  Biznes modelował zachowania znanych sportowców. Dziwi mnie fakt, że polski sport zespołowy, jest tak zapatrzony w siebie, że nie widzi jak świat popędził do przodu, a my zostaliśmy z mechanizmami, jeszcze z czasów PRL -u. Dość radykalne podejście, może krzywdzące, ponieważ mocno generalizujące. To jest widoczne tu w Warszawie, jeszcze szczególniej. Tu nie ma współpracy. Tu każdy ciągnie do siebie. Trzeba znaleźć dobrego genetyka, który będzie umiał wszczepić gen wszystkim zarządzającym warszawskim sportem. Współpracując może wreszcie pojmą,jak egoistyczne podejście jest destrukcyjne. Tylko do pewnego momentu w rozwoju ego jest potrzebne, potem trzeba je "porzucić" dla czegoś większego. Tak jest z rozwojem duchowym, ale i tak jest w życiu, sam możesz osiągnąć dużo, jednak z dobrze funkcjonującą grupą jeszcze więcej. "Jako na górze, tako na dole"
Pozdrawiam Leszek

środa, 11 kwietnia 2012

Archaiczny system rozgrywek

 Kiedy stoisz na szczycie góry nie widzisz, co dzieje się na dole. Kiedy jesteś na dole nie widzisz co dzieje się na szczycie. Mam wrażenie, że podobnie jest w naszym rodzinnym kociołku zwanym koszykówką.Od dłuższego czasu przyglądam się rozgrywkom młodzieżowym, a w szczególności U 16.  Poziom jaki jest reprezentowany przez zespoły z makroregionu warszawskiego jest bardzo słaby. Niestety, ale taka jest przynajmniej moja ocena zastanej sytuacji. Z zespołów, które widziałem może 5, 6 chłopaków za jakiś czas będzie w stanie przebić się do pierwszoligowych ekip, może jeden czy dwóch da radę w ekstraklasie. Chciałbym się mylić i byłbym szczęśliwy gdyby tak było. W czasie podróży po Mazowszu, jak również po Podlasiu miałem możliwość rozmawiania z działaczami i trenerami różnych zespołów. Chwalą się sukcesami na lokalnym poletku, jak wygrywają w gminie, powiecie, województwie Na pytanie "Ilu z tych chłopaków biega z koszulką z orłem na piersi?" Milkli. Z moich ust słyszeli, że koszykówka nie ma sukcesów od wielu wielu lat. Nawet Marcin Gortat nie jest sukcesem polskiego basketu, tylko inwestycji człowieka w  siebie oraz tego, że nie trafił do Polonii Warszawa a wyjechał do Niemiec,uczyć się grać przy Pesicu, z tego  jak  dobrze pamiętam. Niestety, ale ta argumentacja ma głęboki sens i trafiała w umysły moich rozmówców. Przyznam szczerze, że sam się dziwię, że byłem w stanie dotrwać w ekstraklasie do 37 roku życia, a może i dłużej, kto wie. Chodzi o to, że taki człowiek jak ja powinien już dawno siedzieć na emeryturze sportowej i przekazywać wiedzę z boiska młodszym pokoleniom. Jednak nic takiego się nie dzieje, gdyż dalej mogę sobie pozwolić na granie, na poziomie, który jest nieosiągalny dla chłopaków dużo młodszych. Daleki jestem od samochwalstwa, tylko przez obserwację tego co dzieje się na dole nasuwa mi się taki wniosek. Będąc na górze nie zwracałem na to uwagi, byłem zajęty czymś innym. Teraz widzę jak szkolenie leży, jak koszykówką dziś zajmują  się pasjonaci, którzy swój wolny czas poświęcają na trzymaniu tego przy życiu.Co gorsze zdarzają się trenerzy z przypadku, którzy nie mają nic wspólnego z koszykówką. Niestety wiele wniosków jakie nasuwają mi się jest po prostu katastrofalnych. Pierwszy z nich to taki, że jeżeli PZKosz nie zajmie się szkoleniem kadry trenerskiej, nie stworzy jakiegoś programu mobilizującego, motywującego do ciągłego rozwoju, poszerzania wiedzy, to za chwilę będzie można rozwiązać PZKosz, ponieważ  "produkcja" zawodników i zawodniczek będzie na tak niskim poziomie, że nie będzie szans na wysoki poziom rozgrywek, a przede wszystkim kadr młodzieżowych i seniorskich. Niestety nawet najlepsi trenerzy wszystkich kadr zamiast skupiać się na realizacji wyniku sportowego, będą pochłonięci szkoleniem, na co nie ma czasu przed różnymi rozgrywkami międzynarodowymi. Jednak to co najbardziej mnie zaciekawiło to archaiczny system rozgrywek. Domyślam się, że rozgrywki są pilotowane przez okręgowe związki koszykówki, które są podległe PZKoszwi. Jak się mylę to proszę o sprostowanie. System, który obowiązuje już od niepamiętnych czasów, przynajmniej od moich czasów kiedy byłem kadetem. Zapewne mogą pojawić się głosy, że system jest sprawdzony i dobrze funkcjonuje. Pewnie jest w tym dużo racji, ale sensu nie widzę żadnego. Mianowicie zespół, w który w swojej  strefie nie ma mocnych rywali w sezonie może rozegrać do około 15 meczy o stawkę, to i tak jest to liczba bardzo zawyżona. System zakłada, że najlepsze zespoły z kraju spotykają się w turnieju finałowym i tam walka toczy się o medale. Moim zdaniem ten system jest nierozwojowy, przestarzały. Nie mający nic wspólnego z rozwojem koszykówki. Jak młody człowiek może wzrastać w rozwoju grając jakieś 10 meczy o coś. Nie ma szansy, na podniesienie poziomu w takiej formie.  Czas coś zmienić.Poszukać nowych rozwiązań Uatrakcyjnić rozgrywki młodzieżowe tak, by to one stały się zachętą do uprawiania tego sportu. Dziś na halach prócz trenerów i garstki rodziców nie ma nikogo. Niestety upadek koszykówki trwa nadal. Proces degrengolady w koszykówce zaczął się w momencie ustąpienia ze stanowiska Pana Prezesa Kajetana Hądzelka. Jako jedyny, mam wrażenie, rozumiał ten sport. Od tamtej pory, niestety polityka wzięła górę. Mniejsze, większe wojny podjazdowe, walka o stołki. Teraz walka o przetrwanie. Środowisko podzielone na tych co wiedzą, na tych co wiedzą lepiej i na tych co wiedzą wszystko najlepiej. Nie wiem wszystkiego i potrafię się do tego przyznać, też popełniam błędy, ale po to mam głowę na karku i mózg aby poprawiać to co schrzaniłem. Mam przeczucie, ze w tej chwili góra boi się własnego cienia i strach paraliżuje do działania. Nie można zwalać wszystkiego na brak kasy. Po to się ma grupę  doradców, aby wypracować jakiś plan działania na przyszłość.  Albert Einstein powiedział kiedyś, że szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów. Jeżeli ktoś myśli, że gorzej już być nie może to niech zajdzie ze szczytu i przypatrzy się fundamentom. Niestety w tej chwili są one w katastrofalnym stanie. 
Aby nie było tak mrocznie i źle to jest parę ośrodków w kraju, które szkolą młodzież i "produkują" zawodników, choć nie lubię tego słowa, to taka jest prawda. Wrocław, Gdynia, Warszawa ma sukcesy na tym polu. Tak szkoleniem zajmują się kluby i PZKosz do tego nic nie ma. Jednak tych, kto te dzieciaki szkoli,  Związek powinien wspierać. Są trenerzy, którzy chcą się rozwijać, chcą pogłębiać swoją wiedzę, chcą  przekazać coś nowego, wartościowego swoim podopiecznym. Niestety zdobywanie wiedzy przez nich jest utrudnione. Dwie konferencje szkoleniowe dla trenerów w roku, to moim zdaniem stanowczo za mało. W sumie na 365 dni w roku i  tylko 4 lub 5 dni szkoleniowych, w których trenerzy mogą poświęcić na wymienię poglądów w szerszym gronie. Tu niestety pokutuje przekonanie, że jak sprzedam komuś wiedzę, którą posiadam, to ktoś osiągnie lepsze wyniki ode mnie. Śmieszy mnie takie rozumienie świata. Mecz to tysiące zmiennych, na które często nie mamy wpływu, a wiedza którą ktoś nam podarował wcale nie musi decydować o wyniku. Raczej wszystko odbywa się poza utartymi schematami. Wystarczy się przyjrzeć przebiegowi meczu. Tylko jakiś czas zawodnicy trzymają się ustalonej taktyki, po czym następuje gra według czytania jej i skupia się na bieżącym rozwiązywaniu problemów.
Czy będzie lepiej? Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że ktoś się obudzi i da impuls do działania. Zreformuje rozgrywki młodzieżowe, zreformuje szkolenie trenerów, stworzy system rozwoju kadr, zmieni a może wprowadzi promocję, motywację dla trenerów, którzy najlepiej szkolą. Wszystko da się zorganizować. Trzeba tylko chcieć. A chcieć to móc. Jak będzie dobry program to i pieniądze się znajdą. Tylko czas skupienia się na długach już minął, czas pomyśleć jak zarabiać więcej? Kto prowadził biznes ten wie, że w nieskończoność  nie da się ciąć kosztów. Może czas wreszcie obejrzeć ten dom po zimie i zastosować potrzebne remonty, wpuścić trochę świeżego powietrza i ruszyć w poszukiwaniu czegoś nowego, lepszego.
Pozdrawiam Leszek




sobota, 24 marca 2012

Strach i Miłość

Idziesz prostą drogą i nagle tracisz grunt pod nogami. Serce podskakuje Ci do gardła, ciśnienie rośnie, pot się wydziela i dopada Cię ogólne przerażenie. Innym razem idziesz sobie spokojną uliczką, gdy nagle potężny huk rozlega się obok Ciebie. W panice kulisz się, serce znów przyśpiesza, całe ciało przeszywa lęk. Nie wiem czy już o tym wiesz, ale to są tylko dwa lęki,które mamy od urodzenia, wszystkie inne są naszą produkcją. 
Mnie jest łatwo o tym mówić, bo sam jestem producentem wielu lęków. Jednym z nich, jest lub był lęk wysokości. Kiedyś nie było takiego drzewa, takiego dachu, na który bym się nie wdrapał, później przez wiele lat miałem problem, aby wyjść na balkon na dziesiątym piętrze.Dziś może nie czuję się komfortowo  odwiedzając znajomych, ale czuję się "uleczony". Następnym lękiem był strach przed wystąpieniami publicznymi. Oj jakie miałem obawy, aby wyjść i cokolwiek powiedzieć do większego grona. Tu kłania się nasza edukacja szkolna i występy przed tablicą. Ilu ludzi ma dziś ten sam problem, tylko i wyłącznie dlatego,że ktoś zadrwił z nich kiedy odpowiadali? Ostatnio jestem świadkiem jeszcze jednego lęku. Lęk przed mediami. Wiele ostatnio się dzieje wokół mnie. Poproszono mnie, abym nic tu nie wypisywał negatywnego na tematy ostatnich wydarzeń. Na świecie toczy się obecnie 46 konfliktów zbrojnych, na szczeblach władzy są kolejne walki, na naszych podwórkach jest równie dużo mniejszych lub większych wojenek. Wojen, które do niczego dobrego nie prowadzą. Wojna może przynieść tylko śmierć i nienawiść. Kiedy usłyszałem tą prośbę uśmiechnąłem się w duchu, gdyż wiedziałem, że kolejna wojna na tym świecie nie będzie moim udziałem. Zrozumiałem, że Miłość, która jest wszechobecna upora się z tą sytuacją sama. Strach może rządzić tylko wtedy kiedy ktoś za bardzo zżył i utożsamił z czymś. Kiedy masz świetny samochód, chuchasz i dmuchasz na niego, to lękasz się, by ktoś nie obił go na parkingu, nie porysował. Kiedy tak się dzieje jesteś zdruzgotany. Gdy masz pracę, którą kochasz, ale za bardzo się w nią "zatopiłeś" i ją tracisz, spotyka Cię wielka katastrofa. Kiedy przylgnąłeś do swojego nieskazitelnego wizerunku i ktoś porysuje go, to chcesz kogoś zwyzywać, odpłacić tym samym. Wszystko do momentu, w którym zdasz sobie sprawę, że tak naprawdę to mało istotne sprawy. Porysowany samochód, tak samo jeździ, praca może być nowa, a twarz z bliznami też ma swój urok. Kiedy  zaakceptujesz rzeczywistość taką jaką jest to uświadomisz sobie, że tym wszystkim rządzi Miłość. Zrozumienie  tego faktu zajęło mi rok intensywnej pracy nad sobą. Rzeczywistość jest idealna tylko mój sposób jej odbioru jest kiepski. Nie opluję i nie będę wywlekał tu ciężkich armat na kogokolwiek, ten ktoś może spać spokojnie. W mym życiu jest dziś znacznie więcej Miłości aniżeli strachu.


środa, 21 marca 2012

Koniec przygody?

Szczerze mówiąc miało być zupełnie o czymś innym. Miałem napisać o fantastycznej przygodzie, jaka spotkała mnie w szpitalu przy ulicy Lindleya w Warszawie, podczas mojego pobytu po feralnym wypadku w Łodzi. Spotkałem w szpitalu trzech wspanialych(choć było ich więcej) ludzi, z którymi dzieliłem szpitalny pokój. Pierwszym okazał się Łukasz, młody pilot, pracujący w strukturach naziemnych naszego narodowego przeciwnika, który przybył do szpitala w celu usunięcia wszystkich ósemek. Drugim był Wojtek, kibic Legii, który ''dzielnie" bronił barw swojej ukochanej drużyny. Jednak przegrał i dzielił ze mną pokój, ze złamaną szczęką. Ostatnim i równie oryginalnym okazał się Pan Ignacy, 79 letni emerytowany nauczyciel matematyki z małej miejscowości w warmińsko - mazurskim. Temu wybitnemu człowiekowi nie zamykała się po prostu buzia, a uśmiech znikł na chwilę tylko po pooperacyjnej nocy, kiedy to lewa część twarzy spuchła mu do rozmiarów soczystego grejpfruta. Przez wiele godzin naszego pobytu opowiadał nam o swoim życiu. Historia sięgała czasów Powstania Styczniowego, o którym opowiadał mu dziadek, przez losy rodziny w czasie I Wojny Światowej,   II Wojny Światowej, okres stalinizmu i ziem odzyskanych, po odwilż gomułkowską i czasy współczesne. Coś niebywałego. To była najlepsza lekcja historii, jaką kiedykolwiek przeżyłem. O tych opowieściach może jeszcze coś napiszę dziś nie czas na to.
Każda przygoda kiedyś się kończy. Moja w AZS Politechnice Warszawskiej S.A. dobiegła końca dokładnie 17.03.2012 roku o godzinie 16.40. Właśnie o tej porze zostałem poinformowany, notabene nie przez moich obecnych pracodawców, tylko przez Panią prokurent z KSP PL2011 S.A., że przestałem być zawodnikiem AZS-u. Moje zaskoczenie było dość duże, nie ukrywam. Po przeczytaniu tego maila,jeszcze bardziej jestem zdumiony. Całą odpowiedzialnością,  za zaistniałą sytuację, tj. za to, że zespół nie pojechał na mecz do Starogardu Gdańskiego, obarcza się moją osobę. Nie zgadzam się z tym.i będę bronił swojego dobrego imienia. Przez całe dwadzieścia lat kariery, na palcach jednej ręki i to bez trzech palców skrytykowałem działania klubu. Raz będąc jeszcze młodym i grając w MOS Pruszków, ówczesny dziennikarz Gazety Wyborczej a dziś Dyrektor ds. Sportowych i PR Pan Adam Romański napisał, że pożyczam pieniądze od rodziców, aby mieć na chleb, co było dużym nadużyciem z jego strony i ostatnio napisałem na tym blogu o bałaganie jaki panuje w AZS Politechnice Warszawskiej w poście Problemy. To są dwa przypadki, o których pamiętam. Przez dwadzieścia lat budowałem swój wizerunek, jako człowiek oddany sprawie, stawiający dobro innych ponad własne, na czym często cierpieli najbliżsi.
Jestem dumny z tego, że potrafiłem tworzyć zespół, który kierował się swoim wewnętrznym kodeksem.  Zespół, który potrafił wygrywać w najważniejszych momentach sezonu oraz powiedzieć swoje zdanie  nie bojąc  się konsekwencji. To jest wybitne w tym projekcie, unikatowe, wręcz niespotykane. Okazuje się, że dziś to co zostało zbudowane na zdrowych zasadach, nie może istnieć na kiepskich fundamentach. Mnie interesuje dobro innego człowieka, mam gdzieś gierki poza boiskowe. Mnie interesuje rozwój i wzrastanie. Jestem  dobry w tym co robię, a przede wszystkim skuteczny w tym co nazywa się rozwojem człowieka . Każdy z tych chłopaków dostał wiele uwag na temat jak działać skuteczniej, pokonywać swoje słabości, każdego dnia dać z siebie więcej. Nawet trenerzy wiele się ode mnie dowiedzieli. Jestem dumny, że dałem więcej niż otrzymałem. Sam wiele skorzystałem i jako zawodnik i jako człowiek z przebywania w projekcie i pracy z młodymi ludźmi. Dziękuję wszystkim, z którymi miałem możliwość współpracować.
Życie pisze swój własny scenariusz, miałem zacząć trenować już od piątku, kiedy może dostałbym zielone światło na powrót po kontuzji, której nabawiłem się reprezentując barwy AZS Politechniki Warszawskiej. Chciałem pożegnać się w sposób normalny tzn.zejść z parkietu w czasie meczu, ostatniego meczu sezonu. Niestety na dziś to niemożliwe. Nie wiem jaki jest mi pisany dalszy los, nie wiem czy feralny wypadek z lutego okazał się ostatnim przeżyciem boiskowym. Znam  wiele opowieści o co tym, żeby  zawsze patrzeć na jasną stronę życia. I zgodnie z moimi własnymi mantrami wierzę, że,,wszystko co nas w życiu spotyka jest najlepszą rzeczą, która może nam się przydarzyć".W swoim koszykarskim życiu nie przeżyłem tylko jednej rzeczy, nie zostałem wyrzucony z boiska i nie dostałem przewinienia dyskwalifikującego. Jestem w jakiś sposób spełniony i szczęśliwy z własnej przygody jaką przeżyłem. Dzięki ostatnim miesiącom wychodzę z koszykówki tak jak do niej wszedłem z zerowym kontem. Takie jest Życie, piękne i nieprzewidywalne.
Z miłości do życia i ludzi Leszek

poniedziałek, 13 lutego 2012

Gdyby

Gdyby mecz odbył się w sobotę, nie byłoby wielomiejscowego złamania bocznej ściany zatoki szczękowej z przemieszczeniem odłamów do jej światła,
Gdybym nie grał z zaangażowaniem, jak to mam w zwyczaju, nie byłoby złamania przedniej ściany zatoki szczękowej,
Gdybym odpuścił sobie "wjazd" pod kosz, uniknąłbym złamania bocznej ściany oczodołu za skróceniem i przemieszczeniem - fragment przedniego odłamu styka się, bądź nawet jest wklinowany w boczną część mięśnia prostego bocznego oka,
Gdybym miał w zwyczaju odpuszczanie meczu, który był pod pełną kontrolą , to nie zdarzyłoby się złamanie dolnej ściany oczodołu typu "blow-out",z przemieszczeniem tkanki tłuszczowej do zatoki szczękowej, oraz,
Gdybym zamiast żartować sobie i ucinać pogawędki z Grzegorzem Ziemblickim na temat stosowania odpowiedniej lingwistyki przez sędziów, a zamiast tego usiadł na ławie, nie miałbym dwumiejscowego złamania łuku jarzmowego z wgłębieniem jego przedniej ściany w tkanki miękkie.
Na szczęście GDYBY w moim języku nie istnieje. To wszystko skoro się zdarzyło, wydarzyć się musiało. Zmierzyłem się z czymś, na co widocznie byłem już gotowy. Stawiłem czoła prze-potwornemu bólowi jaki towarzyszył mi w chwili wypadku i kilka chwil po nim. Po meczu zostałem odwieziony na badania do szpitala w Łodzi. Tam zrobiono mi tomografię komputerową i stwierdzono co wyżej opisałem. W czasie czekania na chirurga szczękowego, z każdą upływającą chwilą zacząłem pracować nad bólem. Wykorzystując wszelkie posiadane umiejętności postanowiłem zaakceptować ból i w ten sposób odciąć się od niego. Najtrudniejsze okazały się ziewnięcia, szerokie otwieranie ust powodowały przeszywający całe  ciało ból. Jednak i to było tylko cielesnym nieudogodnieniem. Najzabawniejsze było to, im bardziej zacząłem akceptować zastaną sytuację tym więcej posiadałem energii i poczucia humoru. Kiedy dostałem już "zastrzyk energii", nie brałem żadnych prochów przeciwbólowych, na co mam świadka Maćka, postanowiłem organizować już sprawy związane z koniecznością przeprowadzenia operacji. Około godziny 23 dostaliśmy zielone światło na powrót do domu. Korzystając z uprzejmości Michała, brata Jarka Mokrosa, który poświęcając swój czas przewiózł mnie wraz z Maćkiem do Skierniewic, a potem Fizjo dowiózł mnie do domu. Już o godz. 9.00 byłem umówiony na chirurgii szczękowej w szpitalu przy Lindleya w Warszawie. A o 14 zameldowałem się w nim jako pacjent.  Cała reszta jest już mniej ważna, od strony technicznej. Choć sam pobyt w szpitalu to też wspaniałe doświadczenie. Opiszę je w następnym poście. 
Chciałbym przeprosić trenerów ŁKS-u, za  to, iż w chwilę po zdarzeniu w ich stronę z moich słów padły nieparlamentarne słowa. To był ten moment, w którym emocje wzięły górę. PRZEPRASZAM PANOWIE. Tym bardziej nie mam pretensji do Bartka Bartoszewicza za zaistniałą sytuację. Nawet przez moment mi to do głowy nie przyszło, by go obwiniać.
W chwili obecnej siedzę w domu i czekam, aż zdejmą mi szwy, to w czwartek, potem jakiś czas odpocznę i zastanowię się co dalej. 
Pozdrawiam Leszek

wtorek, 24 stycznia 2012

STOP ACTA

STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,STOP ACTA,

wtorek, 3 stycznia 2012

Nowy Rok nowe rozdanie

Kiedy w piątek tuż przed końcem starego roku, a początkiem nowego, wznieśliśmy ręce w geście radości po wygranym meczu z PBG Basket Poznań, nawet mi się nie śniło, ze tych pare dni będzie ciągnąć się w nieskończoność. Zaraz po meczu mieliśmy spotkanie z zarządem i oświadczono nam, że do 2 stycznia wszystko się wyjaśni. Trener przekazał nam instrukcje co mamy robić do tego czasu. "Samo malo  biegac" i czekać na info. I rozjechaliśmy się w cztery strony świata. Przyznam się szczerze, że byłem przygotowany na każdą ewentualność. Nawet pytałem się siebie "Czy to może nie czas by powiedzieć pass?". Decyzję miałem podjąć 2 stycznia po godzinie 17.00. Wszystko działo się tak jakoś powoli. Przestało mi się się gdziekolwiek spieszyć. Wróciłem do domu, zjadłem pyszną kolację, w wyjątkowym towarzystwie i oprawie. W sobotę udałem się na zakupy, wyjechałem na sylwestrową noc do rodziców, do Białegostoku. Spędziłem tam wyjątkowo spokojnego sylwestra z lampką Porto w ręku i na rozmowach z najbliższymi mi ludźmi. Kiedy wybiła północ i nastał 2012 rok, nagle dotarło do mnie, że to może okazać się wyjątkowy rok. Tak jak przed 20 laty postanowiłem, że będę grał w basket, tak ten rok może przynieść mi zakończenie tej wspaniałej przygody. Przy wystrzale fajerwerków zacząłem rozmyślać o swoich celach na najbliższe 366 dni. Przecież zawsze wypisuję sobie (od 5 lat dla uściślenia), co chcę osiągnąć w danym roku. Pierwszy dzień Nowego Roku to w moim przypadku dzień, w którym spisuję te postanowienia w punktach i wysyłam je w kosmos za pomocą fajerwerków. Z ostatnich siedmiu postanowień, nie udało mi się spełnić jednego. Od niepamiętnych czasów moim marzeniem jest przejechanie się (oczywiście w roli kierowcy) Ferrari najlepiej F430. Pozostałe jak awans do ekstraklasy, wczasy z rodziną gdzieś tam, wszystko zostało zrealizowane. W tym roku 2012 znów mam spisane wszystko na kartce i przepisałem sobie cel przejażdżka F 430 lub nowszym modelem Ferrari. Są również cele, o których nie będę tu pisał, bo każdy powinien mieć swoje i je realizować.  I tak mijały godziny pierwszego dnia Nowego Roku. Noc i nastał ciekawy dzień 2 stycznia. Byłem gotowy na to, że ten dzień wywróci mój świat  i mojej rodziny do góry nogami. Czas zaczął płynąć niebywale powoli, jak w arcyważnym meczu, kiedy do końca zostają sekundy masz przewagę i chcesz wygrać, a ten "cholerny" zegar tak wolno zmierza do zera. I stres narasta i narasta i ile jeszcze trzy dwie jedna chwila i już myślisz, że jest po meczu a tu nagle dogrywka. W koszykówce trwa 5 minut, wczorajszego dnia trwała, w moim świecie, całe 4 godziny. Dopiero po godzinie 21 trener Starcević zadzwonił z informacją, że gramy dalej. Ciekawe było to, że mimo iż byłem gotowy na każdą informację, to udzielił mi się stres, choć może to za dużo powiedziane, raczej rodzaj pewnego poddenerwowania. Kiedy otrzymaną informację przetrawiłem, pomyślałem sobie "Chłopie jeszcze wiele pracy przed Tobą!". Tak też jest w rzeczy samej. Drobna sytuacja, a jak wiele nauki z niej płynie. Czas zabrać się do pracy. Aby za rok znów wypisać sobie cele do realizacji po wcześniejszej retrospekcji roku 2012.
W tym zapewne wyjątkowym Roku 2012 życzę wszystkim ludziom spełnienia wszystkich postanowień noworocznych i udanego pod każdym względem życia.
Leszek